Tribute to professor Ray Coppinger

Ray Coppinger był częścią COAPE, był naszym mistrzem i przyjacielem. To wspomnienie pozwoliłem sobie napisać jako Posłowie do książki "Czym jest pies? Podstawy ekologii behawioralnej psa domowego" wydanej przez Wydawnictwo COAPE Polska w grudniu 2019.
- Andrzej Kinteh-Kłosiński


Ostatnie zdjęcie profesora Coppingera w moim domu w Borównej

Ray w żadnym wypadku nie miał zajmować się nauką. W młodości był zwykłym marynarzem, który pływał na statku handlowym między amerykańskim wybrzeżem a Kubą, jeszcze za czasów Batisty. Wolny czas spędzał w portowych tawernach Hawany i w marynarskim pokoju nad wytwórnią cygar, które wtedy namiętnie palił. Niespodziewanie zakochał się jednak w Lornie, dziewczynie usytuowanej, jak sam mawiał, o dwie klasy społeczne wyżej. Chcąc mieć szanse na małżeństwo, po prostu musiał przynajmniej skończyć studia.

Coppingerów poznałem w Paryżu, gdzie w szkole weterynaryjnej w Maison Alfort odbywało się seminarium Raya. Od kilku lat byli już „tymi” Coppingerami, którzy opisali udomowienie psów tworząc współczesną, ewolucyjną teorię tego fascynującego procesu, ja zaś byłem świeżo upieczonym behawiorystą COAPE łaknącym wiedzy. Ponieważ organizatorem seminarium był mój francuski przyjaciel, także behawiorysta COAPE, Alain Weiss, miałem okazję towarzyszyć Coppingerom w przeciągających się do późnego wieczora kolacjach. Słuchałem fascynujących opowieści Raya nie mając pojęcia, że za parę lat stanie się moim mistrzem. Ujmująca była delikatna uważność jaką darzyli się nawzajem Coppingerowie i niespotykana dziś chyba opiekuńczość Lorny wobec Raya.

Ponieważ Ray był częścią COAPE łatwo było mi, kiedy już trochę okrzepłem, zaprosić go do Polski. Nad jego pierwszym seminarium w 2010 roku od początku czuwał Wielki Manitou. Najpierw Ray pomylił się, a ja nie sprawdziłem, podając daty 16 i 17 kwietnia jako weekend (był to czwartek i piątek, a planowaliśmy seminarium na weekend właśnie). Potem namawiany przez moją wysoko postawioną we władzach samorządowych Krakowa znajomą by zorganizować seminarium w godnej sali krakowskiego magistratu, odmówiłem korzystając z drugiej okazji, która sama spadła z nieba, mianowicie zorganizowania naszego wydarzenia w sali konferencyjnej im. Lecha Wałęsy na zamku w Niepołomicach. Uznałem, że będzie lepiej być razem z profesorem i uczestnikami seminarium z dala od zgiełku i atrakcji miasta, a ta decyzja okazała się drugim szczęśliwym zbiegiem okoliczności. Kilka dni przed przylotem Raya, 10 kwietnia 2010 roku stało się to co się stało, a w niedzielę 18 kwietnia Kraków był zablokowany w związku z pogrzebem na Wawelu. Zatem dwa przypadki uchroniły nasze seminarium przed poważnymi turbulencjami - raz, że prawdopodobnie musielibyśmy się ewakuować z krakowskiego magistratu, dwa, że nie musieliśmy w uroczystym dla wielu dniu prowadzić wykładów. Pojawiły się za to inne zawirowania. W kolejny weekend Ray miał seminarium w Londynie, a z powodu wybuchu wulkanu jego lot, jak wszystkie inne loty nad Europą, został odwołany. Nie sposób było też kupić biletu na pociąg Eurostar z Paryża do Londynu, dokąd mogliśmy pojechać samochodem, ani na żaden z promów z wybrzeży Holandii, Belgii czy Francji. Wspólnie z profesorem Peterem Neville’m, który rwał sobie w Anglii włosy z głowy, postanowiliśmy, że dowiozę Raya do Calais, skąd Peter odbierze go i zawiezie autem do Londynu. Dzięki temu przez dwa dni przeżyłem najwspanialszy amerykański film drogi. Nie jestem w stanie przytoczyć choćby części opowieści, które usłyszałem, na temat psów, ludzi, zaprzęgów, Boba Dylana, którego synów Ray uczył, kopania wspólnie z żoną studni na ziemi, którą kupili od amerykańskiego rządu, opowieści z podróży po Azji i Europie w poszukiwaniu pasterskich psów dla projektu Hampshire College i oczywiście o życiu psów i ludzi na wysypisku Mexico City.

Przytoczę jednak jedną, która wprawdzie nie jest o psach, ale doskonale charakteryzuje poczucie humoru Coppingera oraz jego stosunek do życia i ludzi. Opowieść jest o kobiecie, która - jak sam mówił - uratowała mu życie. Zdarzyło się, że Ray w związku ze swoją chorobą, wylądował w ciężkim stanie w szpitalu, gdzie został podłączony do medycznej aparatury, a ponieważ miał maskę zakrywającą usta, nie mógł mówić. Kiedy tak leżał, pewna pacjentka, starsza Meksykanka, postanowiła mu pomóc w drodze na tamten świat. Widząc, że nie jest najlepiej, zaoferowała się przyprowadzić do jego łóżka księdza z ostatnim namaszczeniem. Ray pokręcił przecząco głową, więc kobieta odeszła od jego łóżka wyraźnie niepocieszona. Niestety nie na długo. Nie minęło pół godziny kiedy przyszła ponownie, proponując kolejno: protestanckiego pastora, rabina, imama, pastorów i kaznodziejów innych kościołów, zborów i kongregacji, które znała, a których w Ameryce jest bez liku. Biedny Ray mógł tylko kręcić głową i wydawać nieartykułowane dźwięki, nie mógł jednak wytłumaczyć zrozpaczonej kobiecie, że trzyma się od wszelkich religii w odległości mierzonej latami świetlnymi. „Tak się na nią wkurzyłem, że szybko zacząłem zdrowieć” - mówił. „Dlatego uważam, że ta kobieta uratowała mi życie”.

Minęło kilka lat, w ciągu których nasz kontakt był zdalny i nieczęsty ograniczając się głównie do moich pytań o psy, wymiany poglądów na różne tematy (w tym czasie kupiłem mój pierwszy dom, a Ray z Lorną wybudowali kiedyś własny) i okolicznościowych życzeń.

Gdzieś z początkiem 2016 roku Ray napisał do mnie, że w lecie wybiera się do Polski, ponieważ jego wnuczka Josie, jako zawodniczka amerykańskiej reprezentacji bierze udział w mistrzostwach świata juniorów w drużynowym frisbee, zawodach, w których zespoły zawodników (bez psów) rywalizują w przerzucaniu dysku do bazy przeciwnika. Mistrzostwa odbywały się we Wrocławiu, w samym środku lata, na przełomie lipca i sierpnia, a Ray poprosił mnie o znalezienie noclegu dla niego i jego syna Tima. Zaproponował też, że może udałoby się zorganizować jakieś seminarium lub wykład dla kameralnej grupy miłośników psów. Szczerze powątpiewałem czy o tej porze roku, kiedy większość ludzi wyjeżdża na wakacje lub korzysta ze słonecznych weekendów, żeby wypocząć, uda nam się zachęcić nawet pięćdziesiąt osób. Wiedziałem też, że Ray jest poważnie chory i nie bardzo chciałem narażać go na spory dla niego wysiłek. Z drugiej strony wiedziałem, że bycie wśród ludzi, dzielenie się wiedzą, wymiana poglądów i stawianie niełatwych pytań, to jego żywioł i źródło dobrych emocji. Dzięki naszym COAPE’owym kontaktom poprosiłem o wynajęcie niewielkiej sali wykładowej na Uniwersytecie Przyrodniczym we Wrocławiu, a zaraz potem ogłosiłem na Facebooku możliwość zorganizowania kolejnego seminarium profesora Coppingera. Nie mogłem wyjść ze zdumienia, kiedy po godzinie ponad czterdzieści osób zgłosiło chęć przyjazdu do Wrocławia, a następnego dnia tych osób była ponad setka.

Jak najszybciej zmieniłem rezerwację sali na główną aulę uniwersytetu i ruszyliśmy z przygotowaniami.

Na kilka dni przed seminarium pojechałem odebrać Raya i Tima z lotniska. Trudno mi opisać emocje, które mi towarzyszyły. Radość, ale też niepewność tego jak się czuje i sobie poradzi w Polsce z obciążeniami, które go czekają. Jak będziemy czuli się ze sobą po tych kilku latach? Jak zmieniła go ciężka choroba? Kiedy wyszedł z hali przylotów widać było, że jest zmęczony, jeszcze bardziej chory i źle się czuje po dalekiej podróży. Po krótkim przywitaniu przeszliśmy do baru na chwilę odpoczynku. Usiedliśmy i kiedy zapytałem czego się napije, chropawym i twardym głosem starego westernowego zabijaki, odpowiedział: Beer!” W zasadzie nie musiałem pytać, bo wiedziałem, co będzie pił lecz to „Beer!”, błysk w oku i nasze spojrzenia sprawiły, że wiedziałem, że to jest ten sam Ray - nie do zdarcia, mimo wieku, choroby i zmęczenia.

Dalej były przygotowania do seminarium, wspólne posiłki i przeciągające się do późnego wieczora rozmowy i mnóstwo radości przy whisky. Obserwowałem go i widziałem jak poruszając się, wchodząc na schody pokonuje ból. Lecz kiedy tylko napotykałem jego wzrok, promieniał uśmiechem i mówił coś, co odwracało uwagę od jego cierpienia. Myślę, że nie chciał nim obciążać innych.

Mieliśmy wspaniałe seminarium z udziałem ponad dwustu pięćdziesięciu słuchaczy. Wszyscy wiedzieliśmy, że to ostatnia podróż Raya do Europy i być może ostatnie tak duże wydarzenie w jego życiu (rzeczywiście tak było). Znowu - bałem się o jego fizyczne możliwości i przykro mi było patrzeć jak wiele wysiłku wkłada w mówienie i spotkania z ludźmi, z drugiej strony widziałem jak ważny jest dla niego ten czas, ile daje mu radości, jak bardzo chce, żeby wszystko się udało.

Chyba następnego dnia Ray radośnie ogłosił, że skoro jest jeszcze kilka dni w Polsce, nic się nie stanie, kiedy opuści trochę zawody swojej wnuczki, żeby zobaczyć nasz wiejski dom. Uznając ten pomysł za nieco szalony ze względu na konieczność długiej podróży, zapytałem czy wie, że będziemy musieli jechać prawie trzysta kilometrów i tyle samo następnego dnia wracać. Wiedział i chciał, więc wybraliśmy się w kolejną podróż, dla mnie kolejny amerykański film drogi, tym razem znacznie krótszy i z częstymi postojami, żeby odpocząć. I jak poprzednio, mnóstwo opowieści i anegdot, pytań i odpowiedzi, bo Ray kiedy siedzi w samochodzie mówi praktycznie bez przerwy. Kiedy mijaliśmy Oświęcim powiedziałem o Auschwitz pytając czy nigdy nie miał ochoty zobaczyć ten słynny, straszliwy obóz koncentracyjny. Powiedział stanowczo: „Nie!” Zapadła chwila ciszy, w której skonsternowany próbowałem zrozumieć dlaczego. Wszyscy niemal moi zagraniczni goście, wiedząc, że mieszkam w Krakowie, pytali o Auschwitz i prosili o zawiezienie ich tam, dzięki czemu w ciągu ostatnich lat byłem tam kilkanaście razy. Oczywiście zapytałem skąd to „Nie!” No i Ray odpowiedział mi, że nie, bo w Amerykach od czasu Kolumba do ostatniej dużej bitwy z Indianami pod Little Big Horn, biali chrześcijanie wymordowali około stu milionów rdzennej ludności, więc amerykański holokaust jest o wiele większym okropieństwem, jak wszystko co amerykańskie zresztą. Jest poświęcone mu muzeum i książki na przykład „American Holocaust”, a także jedna ciekawa książka poświęcona psom konkwisty („Dogs of the Conquest”), karmionymi poćwiartowanymi zwłokami indiańskich dzieci.

Po drodze wstąpiliśmy do Katowic, by odwiedzić Beatę i Piotra Leszczyńskich, naszych behawiorystów i wykładowców COAPE, rozmyślnie nie uprzedzając ich o obecności Raya. Żeby podnieść napięcie zadzwoniłem do Piotra prosząc go o spotkanie w pilnej i trudnej dla mnie sprawie „nie na telefon”. Oczywiście pomysł niespodziewanej wizyty był pomysłem Raya, który uwielbiał robić takie niespodzianki. Beata i Piotr: „Jakież było nasze zdziwienie, kiedy oczekując w napięciu trudnej rozmowy w otwartych drzwiach zobaczyliśmy Raya we własnej osobie, który z błyskiem w oku i zadowoloną z siebie miną krzyknął na powitanie „Suprise!”. Okazało się, że ukrytą jego intencją było zmotywowanie nas do przetłumaczenia kolejnej jego książki „Fishing Dogs”, w której z pozycji dojrzałego profesora będącego u końca swojej kariery naukowej rozprawia się w typowy dla siebie, niezwykle dowcipny sposób z wszelkiej maści, przedziwnymi teoriami na temat psów, tworzonymi przez innych, czasami bardziej po to, żeby zaistnieć w świecie nauki, niż wnieść do niej coś wartościowego. Książka ironiczna i zabawna zyskiwała w dwójnasób, kiedy sam autor odczytywał nam co zabawniejsze fragmenty. Nasze rozpalone głowy chłodziliśmy oczywiście szklankami zimnego piwa.”

Spędziliśmy z Rayem w domu na wsi wspaniałe słoneczne popołudnie i równie wspaniały wieczór, by następnego dnia wrócić do Wrocławia i pożegnać się na zawsze.

Akurat tej nocy wylęgły mi się moje pierwsze w życiu kurczęta, a że Ray miał oczywiście kiedyś kury, poradził mi jak się z nimi obchodzić w pierwszych tygodniach. Do dziś te wylęgnięte wtedy kury nazywam Coppingerkami.

W kolejnych miesiącach zdrowie Raya pogarszało się i wszyscy wiedzieliśmy, że gaśnie. Często odzywałem się do Coppingerów mając pytania dotyczące tłumaczeń tej i kolejnej książki, ale przede wszystkim, żeby dowiedzieć się jak się czuje. Czasem to Ray odpowiadał na moje maile, częściej jednak Lorna lub Tim. Po ostatnim pobycie w szpitalu, było wiadomo, że jego śmierć jest bliska.


Ray Coppinger z wizytą w Katowicach, lipiec 2016 r. (fot. Olimpia Kłosińska)

Ray odszedł 14 sierpnia 2017, rok po naszym seminarium. Jechałem właśnie gdzieś po Polsce kiedy Tim przesłał mi wiadomość. Zjechałem na pobocze i zatrzymałem się, żeby popłakać i pożegnać się z moim mistrzem......

Andrzej Kinteh-Kłosiński